14-go lutego. Dzień zakochanych, ale również dzień wyzwolenia miasta Piły. I właśnie dlatego, to również dzień zakończenia konkursu literackiego Zakochaj Się w Pile, którego organizatorami są Państwowa Uczelnia Stanisława Staszica i KZ Nieruchomości.
Zanim jednak o wynikach kilka słów od nas. Kochani, ale nas zaskoczyliście! Wpłynęły 23 prace konkursowe. Należy dodać - dwadzieścia trzy naprawdę ciekawe prace!
Mieliśmy nosa. Dobrze jest wiedzieć, że nie tylko my po prostu lubimy to miasto. Czytając Wasze prace, poznaliśmy Piłę na nowo i to bardzo różnorodnie. Pojawiły się opowiadania z tłem historycznym, współczesnym, bardzo osobistym ale i… fantasy. W wielu pracach konkursowych wyraźnie obecny jest motyw jelenia jako znaku wyróżniającego i tożsamościowego Piły. Tym samym potwierdzana jest intuicja znacznej części mieszkańców, że symbol miasta jest żywy i obecny w świadomości społecznej.
Bardzo dziękujemy za Wasze zaangażowanie i czas, który włożyliście w przygotowanie prac. Jesteście wspaniali!
Ale przejdźmy do najważniejszego. Zatem wyniki:
Po długich obradach przedstawiciele organizatorów konkursu przyznali nagrody następującym osobom:
- I miejsce i nagrodę w wysokości 1 000 zł, ufundowaną przez KZ Nieruchomości, otrzymuje Pani Anna Gut za pracę pod tytułem "Przesiadka"
- II miejsce ex aequo i nagrodę w wysokości po 500 zł, przyznano: Pani Marcie Wojnar za pracę pod tytułem "Ja tu zostaję" oraz Panu Januszowi Marszałkowi za pracę pod tytułem "Albatros koniec".
Nagrody te ufundowali: K2 Invest Deweloper i K2 Print Drukarnia Internetowa
Przypominamy, że patron medialny Magazyn 67 Nad Gwdą i Notecią opublikuje wybrane prace na portalu http://www.magazyn67.pl.
Pierwsza - już jutro wieczorem.
Jeszcze raz dziękujemy! To była znakomita przygoda z literaturą.
Życzmy Państwu dalszych sukcesów w tworzeniu wyjątkowego klimatu literackiego w naszym mieście.
Zapraszamy do lektury.
Przesiadka
Była ledwie szesnasta zero dziewięć, a na nowym moście już stał korek.
- No tak, zapomniałam, kij mi w oko - mruknęła pod nosem Sylwia, leżąc na kierownicy swojego starego golfa. Nie spieszyła się - przemożnej chęci znalezienia się jak najdalej od swojego miejsca pracy nie można nazwać pośpiechem; nie miała też planów - uwalenie się na fotelu z kryminałem Ćwirleja i kubkiem herbaty trudno nazwać planami; ale jednak miała pewne standardy co do sposobu przemieszczania się z punktu A do punktu B.
Oczekiwała przemieszczania się.
Sznur samochodów w siwych oparach spalin przesunął się o dalsze 2,137 metra. Nienawiść kierowców zdążających na Okólną do tego jednego idioty z toyoty, który postanowił skręcić w lewo na Młodych i na cały czas swojej tury przejazdu zastawił przyczepką resztę skrzyżowania, była niemal namacalna.
- Zielone miasto - mruknęła Sylwia, wpatrując się w światła sygnalizacji, wciąż tak boleśnie czerwone i tak boleśnie odległe. Zebrała wycieraczką mgłę z przedniej szyby, po czym spojrzała na pejzaż po lewej. Na tle szarego nieba, nad brzegiem szarej rzeki przeciętej szarą kładką, rysowały się szare bloki, szara szkoła policji i szary hotel Rodło. Po szarych bulwarach nad Gwdą snuli się szarzy spacerowicze, a wszystko spowijał szary woal mgły, potęgowany szarością samochodowych oparów. Jedyne co w tym romantycznym pilskim krajobrazie mogło być zielone, to ewentualnie golf Sylwii, gdyby chciało jej się jechać na myjnię.
- Może powinnam przesiąść się na rower? - zapytała samą siebie Sylwia, wróciwszy wzrokiem do skrzyżowania i kątem oka z zazdrością rejestrując poruszający się jednoślad na ścieżce rowerowej. Zazdrość szybko jej przeszła, kiedy nagle lunął deszcz, a cyklista zmył się z jej pola widzenia jak niepyszny.
Korek przemieścił się ociężale o odległość na oko równą obwodowi przeciętnej opony i znów zamarł w akompaniamencie deszczu, silników i wycieraczek sunących rytmicznie po szybach aut. Sylwia zwróciła znużone spojrzenie na prawą stronę mostu. Tutaj Gwda malowała się w sposób nawet urokliwy, zdominowany bardziej roślinnością, a mniej zabudowaniami. Zazwyczaj lubiła ten widok, ale dziś, we mgle, deszczu i korku, wyglądał na równie szary co reszta miasta.
- Może kajak? - rozważała desperacko. - Albo ten tramwaj wodny? Bilet kosztuje tyle co na miejski, no i jeszcze jest eko. Chyba.
Nim zdążyła obliczyć, ile na przesiadce z samochodu na dowolną jednostkę pływającą zyskałaby ona sama, jak i środowisko, subtelny ruch na rzece przykuł jej uwagę. Wytężyła wzrok, ale warunki atmosferyczne nie sprzyjały obserwacji. Wydawało jej się, że widzi jelenia, który idzie po wodzie, co było dosyć głupie, bo przecież żaden normalny jeleń nie łaziłby
w biały dzień swobodnie po mieście.
Zaraz, co?
Przetarła oczy.
Potężny jeleń, z porożem jak korona dębu i maścią rudą jak świeży kasztan
w zachodzącym słońcu, jaśniejący złotą poświatą w szarudze pogody, dostojnie kroczył po powierzchni rzeki, a czynił to równie pewnie, co jego pobratymcy przemykający po leśnym dukcie. Jego kroki na krótką chwilę znaczyły nurt wody świetlistymi kształtami racic, odciśniętych w falach jak w mokrym piasku. Przystanął, w dalszym ciągu beztrosko ignorując wszelkie znane Sylwii prawa fizyki, po czym pochylił ogromny łeb, by napić się wody z rzeki.
Świat zamarł.
Sylwia też zamarła, ale otrząsnęła się, kiedy zwierzę uniosło głowę i zdawało się, że patrzy na nią.
- Mam zwidy - powiedziała sobie, ale czuła wyraźnie, że to nie zwidy, bo zdążyła się już uszczypnąć jakieś siedemnaście razy, a jeleń wciąż tam stał i wciąż na nią patrzył, zdawało się… wyczekująco?
- Okej, może to nie zwidy - powiedziała sobie, usiłując zachować spokój pod oczekującym spojrzeniem przedziwnego stworzenia. - Ale przecież na pewno nie tylko ja go widzę?
Rozejrzała się w poszukiwaniu poparcia swojej tezy i jakichś świadków tego zjawiska; pasażerów wyglądających przez okna aut, gapiów przechylających się przez barierkę mostu w zadziwieniu, spacerowiczów biegnących po bulwarze w kierunku tego zwierza, oficjalnej delegacji z krajowego koła łowieckiego nadjeżdżającej w stosownym autokarze oraz potteromaniaków krzyczących „patrzcie, to patronus Harry’ego!” - ale żadna z tych rzeczy nie miała miejsca. Zamiast tego zorientowała się, że cały most, całe skrzyżowanie, a być może
i całe miasto - zastygło w absolutnym bezruchu, jeszcze większym niż ten, którego doświadczyła przed chwilą stojąc w korku, bo teraz stało wszystko: ruch na drogach, kierowcy w trakcie manewru, przechodnie na chodnikach wpół kroku, gołębie w locie, mrówki na krawężniku, a nawet krople deszczu w drodze na ziemię, i to już na pewno nie było ani trochę normalne.
Sylwia wrzasnęła w nagłej panice, a potem na powrót spojrzała na jelenia, mając nadzieję, że w całym pakiecie tych dziwacznych wydarzeń przynajmniej jego obecność zdążyła przeminąć. Ale był tam, wciąż stojąc na rzece, wciąż emanując złotym światłem
i wciąż na nią patrząc, choć tym razem z pewną dezaprobatą.
- To się nie dzieje - powiedziała sobie, podskórnie wiedząc że jest dokładnie inaczej
i to wszystko dzieje się aż za bardzo. Schowała twarz w dłoniach, odetchnęła głęboko, wykonała jakieś szybkie ćwiczenie relaksacyjne z TikToka, a na koniec przetarła silnie oczy, ale wszystko na próżno, bo kiedy wróciła wzrokiem na rzekę, okazało się że wielki czerwony jeleń dalej tkwi na miejscu i zaczyna wyglądać na zniecierpliwionego. Nagle szarpnął łbem, poderwał się do biegu i w kilku długich susach - w powietrzu - znacząc trajektorię skoków świetlnymi smugami, znalazł się przed maską golfa.
I dalej na nią patrzył.
Sylwia - ostatecznie przebodźcowana absurdem i nierealnością bieżących wydarzeń
i od kilku zdecydowanie zbyt długich minut doznająca zbyt wielu emocji w trybie sinusoidalnym - nagle poczuła wyraźnie, że akceptuje to, co się dzieje, i że ona też jest zniecierpliwiona.
- No dobra - powiedziała, gwałtownie odpinając pasy, po czym wysiadła z auta, trzasnęła drzwiami i stanęła przed jeleniem, uświadamiając sobie w tym właśnie momencie
z całą bijącą od niego mocą, jakie to wielkie, dzikie i mityczne bydlę; nie zbiło jej to jednak
z tropu.
- O co ci chodzi? - zapytała z irytacją. - Ja chciałam tylko normalnie przeżyć dzień!
A tu najpierw jakiś dzban zajął moje miejsce parkingowe, potem był ten klient, co chciał wizytówki comic sansem, potem skończyło mi się mleko do kawy, potem zapadła się studzienka na Kilińskiego, a teraz jeszcze TY!
Jeleń spokojnie wysłuchał skierowanych w jego stronę wyrzutów, po czym przeszedł parę kroków, ustawiając się do dziewczyny bokiem i znacząco zarzucił łbem. Sylwia osłupiała.
- No chyba żartujesz. Okej, okej - uniosła pojednawczo ręce, kiedy zwierzę powtórzyło zamaszysty ruch, mrucząc z oburzeniem. - Jeździłam konno, tak, i w sumie nie mam żadnych planów na dziś…
Zbliżyła się do stworzenia, przesuwając dłonią po jego płomiennorudym boku
i zauważając, że ten ruch również pozostawia za sobą złoty świetlny ślad, a następnie wskoczyła z ziemi na jego wysoki grzbiet (za trzecim podejściem) (pomagając sobie wsparciem nóg o maskę auta). Usiadła w miarę pewnie, poszukała sierści do trzymania, po czym najdelikatniej jak mogła ścisnęła łydkami boki swojego nowego wierzchowca. Jeleń nie zareagował.
- To… - bąknęła, siląc się na lekki ton - dokąd jedziemy? O BOŻE O KUR…
Rogacz bez żadnego ostrzeżenia poderwał się do biegu, przesadził barierkę, wylądował lekko na tafli wody i pomknął na przestrzał przez wiszące w powietrzu krople deszczu, kierując się w stronę miasta, a Sylwia nie krzyczała tylko dlatego, że pęd cwału po powierzchni rzeki zaparł jej dech w piersi; uchwyciła się tylko kurczowo szyi pędzącego zwierzęcia
i obserwowała szeroko otwartymi oczami, jak mijają nieruchomy pejzaż zatrzymanego w czasie miasta. Z poziomu Gwdy wyglądało zupełnie inaczej, chociaż przecież to wciąż były te same betonowe brzegi upstrzone stadami kaczek, te same ścieżki w zieleni bulwarów, te same budynki, i szkoła, i kościół, i hotel, ale jednak - teraz wydawały się trochę obce, trochę intrygujące, trochę bardziej imponujące. Teraz była w stanie zrozumieć tych wszystkich kajakarzy, którzy obierali trasę przez sam środek Piły, nie z konieczności, bo tak powiodła ich mapa, ale po prostu w celach rekreacyjnych, i płynęli sobie niespiesznie aż do elektrowni, podziwiając te właśnie widoki, które mogła teraz zobaczyć na własne oczy.
Odetchnęła głęboko powietrzem o zapachu deszczu, mokrej trawy i rzecznego mułu,
i poczuła, że jej wierzchowiec zaczyna wspinać się w górę. Objęła go mocniej, obserwując złociste smugi światła wypełzające po sierści jelenia spod jej ramion, spływające po grzbiecie i łączące się z tymi, które wzbijał swoim biegiem. Jeleń zaś niewzruszenie parł do przodu, wychodząc z rzeki i wspinając się po brzegu na ulicę, aż znaleźli się na rondzie pod Gromadą.
- I co dalej? - odważyła się zapytać, po czym natychmiast tego pożałowała, bo zwierzę znów puściło się w cwał bez żadnego ostrzeżenia. Tym razem był to cwał w powietrzu, i tym razem Sylwia krzyczała.
- Co ty roooobisz, czemu to roooobisz, wracaj do swojego Świętego Mikołajaaaaaaaa!
Jeleń parsknął z urazą i żartobliwie wierzgnął w locie, jakby chciał zrzucić z siebie dziewczynę, czym niemal przyprawił ją o przedwczesny zawał w wieku lat dwudziestu sześciu. Pomknął ponad skwerem, placem, pomnikiem papieskim, aż wylądował z gracją na dachu bloku, tuż obok zegara sygnowanego logiem znanego miejscowego przedsiębiorcy. Sylwia, czując że stoją już na stabilnym podłożu, zdecydowała się otworzyć zaciśnięte dotąd oczy. Nie pożałowała; takiego widoku nie uświadczyłaby poprzez zwykłe wynajęcie kajaka. Rozciągała się przed nią panorama centrum Piły w całej swojej małomiasteczkowej glorii - pod nią Plac Zwycięstwa, po prawej uroczy deptak sięgający w głąb starszych zabudowań, po lewej jedna z głównych drogowych arterii biegnąca wzdłuż kolorowych bloków, przed nią - monumentalny hotel. Nim zdążyła ochłonąć, spostrzegła że jeleń, dotąd stojący spokojnie, poruszył się
i zbliżył głowę do wyświetlacza zegara, który z poziomu ulicy nie wyglądał na aż tak wielki, jaki był w rzeczywistości. Stworzenie przypatrzyło mu się w niejakim zamyśleniu, po czym dotknęło go pyskiem.
Świat ruszył.
Ale nie w tę stronę.
Sylwia zarejestrowała poprawę pogody, ale zdębiała, kiedy zorientowała się, że krople deszczu, który dotychczas wisiał w powietrzu, zamiast opaść na ziemię, cofają się wprost w rzednące na niebie chmury. Auta ruszyły na wstecznym, przechodnie przemieszczali się tyłem, gołębie latały kuprami do przodu, a wszystko to robiło się coraz żywsze, coraz szybsze i coraz dziwniejsze.
Nagle elewacje bloków zaczęły zmieniać odcienie, następnie wzory, a potem zmianie uległy nawet kształty budynków, kiedy rozmontowały się niczym sprawnie rozłożone klocki, a na ich miejscu pojawiły się ruiny, które wkrótce potem złożyły się w odwróconych eksplozjach w całe, eleganckie przedwojenne kamienice. Tuż obok miejsca, gdzie właśnie stali, błyskawicznie wyrosła przepięknie zdobiona wysoka elewacja, wieńczona smukłymi pinaklami, i podobne zabudowania pojawiały się niemal wokół całego placu. Z niego zaś znikały pomniki, by na ich miejsce pojawiły się inne, ścieżki zmieniły bieg, spod asfaltu ulic wyjrzała solidna kostka brukowa, a gdzieniegdzie błyszczały kocie łby. Samochody najpierw morfowały w coraz starsze modele, aż w końcu w ich miejscu poruszały się już wyłącznie konie i bryczki. Zmianom ulegała moda prezentowana przez uczestników ruchu drogowego, zmieniały się reklamy malowane na elewacjach, szyldy przy usługach i sklepach, markizy
i daszki nad drzwiami, ale największym szokiem było zniknięcie hotelu tak dobrze wpisanego w krajobraz miasta; nagle zrównał się z ziemią, a w jego miejscu pośród wyrosłych znikąd drzew przez dłuższą chwilę leżały zrujnowane fundamenty jakiejś budowli, aż w końcu powstał na nich, dotąd znany Sylwii jedynie z opowieści, kościół Świętych Janów. Przez ten czas na Placu Zwycięstwa zdążyły odbyć się najróżniejsze pochody, procesje, co najmniej jeden wyścig kolarski, obchody świąt, jarmarki i wiele, wiele innych uroczystości, a wszystkie coraz bardziej wiekowe; aż i kamienice zaczęły obniżać swój pułap, na ich miejscu stawały niższe, nie tak gęsto umieszczone budowle, najpierw z cegieł, potem z kamienia i drewna, pojawiły się proste chaty, a brukowane drogi zyskały gładkość klepiska wydeptanego głównie pieszymi wędrówkami. Dotychczasowe fabryki, huty i zakłady, a potem prężne manufaktury włókiennicze, teraz były zwykłymi cechami garncarzy, rybaków i drwali. Gdzieś pomiędzy tym kalejdoskopem wydarzeń dwa razy większość krajobrazu pochłaniał ogień.
Dopiero teraz Sylwia w pełni odczuła ciężar całej historii i wspaniałości tego niewielkiego, ale nieugiętego wobec wszelkich nieszczęść miasta. Miało ponad pięćset lat, lecz było to pięćset lat samych praw miejskich, nadanych jeszcze przez króla Polski, a przecież ludzie mieszkali tu na długo, długo, zanim nazwa Piły została odnotowana przez kronikarzy. To wszystko uświadamiał jej wciąż cofający się czas, i ten dziwaczny jeleń, ukazujący przed jej oczami kompletne dzieje tych ziem jakby na przewijanej taśmie panoramicznego video.
Spojrzała na zwierzę, a ono przestało dotykać pyskiem zegara, i mgnienie oka później wszystko wróciło do normy - przed nimi na powrót rozpościerała się Piła XXI wieku, roku pańskiego 2022, ruch uliczny odbywał się prawidłowo, a deszcz znów padał w dół.
- Czym ty właściwie jesteś? - zapytała retorycznie Sylwia, a jej wierzchowiec zerknął na nią kątem oka, po czym zwrócił się w kierunku najsłynniejszego neonu w mieście. Podążyła wzrokiem w tym kierunku i zdębiała. Napis „Piła wita” był na miejscu, ale nieoczekiwanie gdzieś zapodział się…
- Jeleń - wydusiła. - No jasne.
I uznała, że jednak warto było dziś przesiąść się na inny środek transportu.